Julia Child, Moje życie we Francji cz. 1

Fragment książki Julii Child publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego z Krakowa

         
ocena: 5/5 głosów: 1
Julia Child, Moje życie we Francji cz. 1

Nie pytajcie dlaczego, ale normandzki krajobraz wydał mi się kwintesencją francuskości. Prawdziwe widoki, odgłosy i zapachy tego miejsca były ieporównywalnie bardziej konkretne i interesujące niż najlepszy montaż filmowy albo poświęcony Francji dwustronicowy fotoreportaż. Każde miasteczko miało swój wyrazisty charakter, choć niektóre z nich, takie jak Yvetot, były wciąż jeszcze poranione ziejącymi lejami po bombach i zwojami drutów kolczastych. Po drodze widzieliśmy nieliczne samochody, za to ulicami poruszały się setki rowerzystów, staruszkowie na wiekowych wózkach konnych, odziane w czerń kobiety i mali chłopcy w drewniakach. Słupy telefoniczne różniły się od amerykańskich wielkością i kształtem. Na polach trwały intensywne prace. Nie było billboardów, a mijane przez nas co jakiś czas tynkowane, białoróżowe wille, do których wiodły wytworne, wysadzane drzewami alejki, wyglądały zabawnie i urokliwie. Całkiem niespodziewanie zapachy ziemi i dymu, krzywizny krajobrazu i jasna zieleń pól kapusty przywiodły nam obojgu na myśl Chiny.
La belle France! Niepostrzeżenie dla samej siebie zaczęłam się zakochiwać!
O dwunastej trzydzieści Flash śmigał już ulicami Rouen. Minęliśmy zabytkową, piękną miejską wieżę zegarową, a potem słynną katedrę, wciąż jeszcze noszącą wojenne blizny, ale nadal olśniewającą swoimi witrażami. Zatrzymaliśmy się na la Place du Vieux Marche — placu, gdzie wydano Joannę d’Arc na pastwę płomieni. Przewodnik Michelina skierował nas do Restaurant La Couronne, którą urządzono w średniowiecznym drewnianym domostwie z 1345 roku.
Paul kroczył śmiało naprzód, ciesząc się na myśl o tym, co go czeka. Ja zostałam trochę z tyłu. Bałam się, że nie wyglądam dość szykownie, że nie będę umiała wyrazić, o co mi chodzi, a kelnerzy będą kręcić swoimi długimi, galijskimi nosami na jankeskich turystów. Wnętrze było przytulne, a sympatycznie staroświecka jadalnia utrzymana w tonacji biało-brązowej, nie nazbyt surowa ani zbyt wystawna. W ścianę wbudowano olbrzymi kominek z obrotowym rożnem, na którym piekło się coś, co wydzielało iście niebiańskie aromaty. Przywitał nas maitre d’hotel, szczupły, ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, poruszający się z pewnym łagodnym dostojeństwem. Paul odezwał się pierwszy, maitre d’hotel odparł coś familiarnym tonem, jak do starego przyjaciela, a następnie zaprowadził nas do stolika tuż obok kominka. Oprócz nas byli w restauracji sami Francuzi. Zauważyłam, że są traktowani z dokładnie taką samą kurtuazją jak my. Nikt nie przewracał oczami na nasz widok ani nie zadzierał nosa. Personel wręcz wydawał się cieszyć z naszej wizyty.
(…)
Raptem jadalnia wypełniła się cudownie przemieszanymi zapachami, które wydawały mi się znajome, choć nie umiałam ich nazwać. Pierwszy z nich był trochę cebulowy.
— Szalotki — podpowiedział Paul — smażone w niewielkiej ilości świeżego masła („Co to są szalotki?” — zapytałam zakłopotana. „Zobaczysz” — odparł). Potem z kuchni doleciał ciepły, winny aromat, zapewne pysznego sosu, który zagęszczano na piecu przez odparowanie. Po nim powiew czegoś cierpkiego: sałata, którą mieszano w wielkiej, ceramicznej misie z cytryną, octem winnym, oliwą oraz paroma szczyptami soli i świeżo zmielonego pieprzu.
Aż zaburczało mi w brzuchu.
(…)

Zaczęliśmy od pół tuzina ostryg w połówkach muszli. Byłam przyzwyczajona do mdłych ostryg z Waszyngtonu i Massachusetts, które nigdy nie wzbudzały mojego zachwytu. Portugaises na moim talerzu miały jednak rewelacyjny morski smak i delikatną konsystencję, która wydała mi się czymś zupełnie nowym i zdumiewającym. Ostrygi podano z kromkami pain de seigle, białego pieczywa żytniego i kawałkiem niesolonego masła.
(…)
Rouen słynie z potraw z kaczki, ale po konsultacji z kelnerem Paul zdecydował się zamówić sole meuniere. Przywędrowała do nas w całości: duża, płaska sola, doskonale zarumieniona w skwierczącym sosie maślanym i oproszona zieloną pietruszką. Kelner ostrożnie postawił przed nami talerz, odstąpił o krok i życzył nam Bon appetit!
Przymknęłam oczy i wciągnęłam wonie unoszące się nad talerzem. Potem nabiłam kawałeczek ryby na widelec, uniosłam go do ust i spróbowałam. Przeżuwałam wolno: mięso soli było delikatne i miało lekki, lecz wyraźny posmak oceanu, który wspaniale komponował się z przyrumienionym masłem. Połknęłam swój pierwszy kęs. Istna rozkosz.
(…)
Przy posiłku ochoczo opróżniliśmy butelkę Pouilly-Fume, cudownie rześkiego białego wina z doliny Loary. Jeszcze jedno objawienie!
Następnie przyszła kolej na salade verte (zieloną sałatę) doprawioną lekko kwaskowatym sosem winegret. No i spróbowałam mojej pierwszej prawdziwej bagietki — chrupiąca, rumiana skórka, a pod nią lekko gumowate, bladożółte wnętrze o dość luźnej konsystencji, z delikatnie pszenicznym, drożdżowym posmakiem i zapachem. Mniam, mniam!
(…)
Wyszliśmy lekkim krokiem wprost na olśniewające słońce i chłodne powietrze. Nasz pierwszy lunch we Francji okazał się doskonały pod każdym względem. Był to najbardziej ekscytujący posiłek w moim życiu.

Więcej o książce...