W otoczeniu boskiego jedzenia, tylu wspaniałych restauracji i domowej kuchni — jak również przychylnej widowni w osobie mego męża — zaczęłam coraz częściej gotować. Późnym popołudniem wędrowałam wzdłuż nabrzeża od Chambre des Deputes do Notre Dame, zaglądałam do sklepików i wypytywałam o wszystko handlarzy. Przynosiłam do domu ostrygi i butelki Montlouis-Perle de la Touraine, a potem zaszywałam się w mojej cuisine na trzecim piętrze i pogwizdując przy piecu, próbowałam swoich sił w ambitnych przepisach, na przykład na cielęcinę z rzepą w specjalnym sosie.
Musiałam się jednak jeszcze wiele nauczyć, i to nie tylko o gotowaniu, lecz także o zakupach, jedzeniu i tych wszystkich nowych (przynajmniej dla mnie) potrawach. Byłam spragniona głębszej wiedzy.
(…)
Coraz śmielej Próbowałam też nowych smaków. Na przykład ślimaki: nigdy przedtem nie przyszłoby mi do głowy zjeść ś l i m a k a, ale — rety! — te delikatne escargots, skąpane w maśle czosnkowym, okazały się jednym z moich najwspanialszych odkryć! A trufle, sprzedawane w puszkach, miały tak apetyczny, piżmowy smak i tak pachniały ziemią, że szybko stały się moją obsesją.
Zakupy robiłam na najbliższym targu przy la rue de Bourgogne, dwa kroki od 81. Moją ulubioną handlarką była sprzedawczyni warzyw, znana jako Marie des Quatre Saisons, ponieważ na jej wózku zawsze można było znaleźć najświeższe wiktuały, charakterystyczne dla danej pory roku. Marie była uroczą staruszką, krągłą i dziarską, miała twarz pooraną zmarszczkami i ekspresyjne, skrzące się oczy. Znała się na wszystkich i na wszystkim i szybko dostrzegła we mnie pojętną uczennicę. Kilka razy w tygodniu kupowałam u niej grzyby, rzepy albo cukinie; nauczyła mnie wszystkiego, co trzeba wiedzieć o szalotkach, a także tego, po czym poznać dobrego kartofla. Z wielką przyjemnością instruowała mnie, które warzywa są najsmaczniejsze o danej porze roku oraz jak właściwie je przyrządzić. Opowiadała mi też o doświadczeniach wojennych tego-a-tego, informowała, gdzie można naprawić pasek od zegarka albo jaka będzie jutro pogoda. Te nieformalne rozmowy bardzo pomogły mojej znajomości francuskiego i dały poczucie, że jestem częścią lokalnej społeczności.
Mieliśmy doskonałą cremerie, znajdującą się na placu, przez który przechodziliśmy w drodze na rue de Bourgogne. Ten maleńki, wąski sklepik z nabiałem, który mógł pomieścić najwyżej pięciu czy sześciu klientów, cieszył się takim powodzeniem, że kolejka często wychodziła aż na ulicę. Właścicielka była krzepką kobietką o zaróżowionych policzkach i upiętych wysoko gęstych blond włosach. Urzędowała za ladą sprawnie i z radością. Na szerokiej, drewnianej półce za jej plecami wznosił się ogromny kopiec świeżo ubitego, słodkiego, bladożółtego masła, gotowego do pokrojenia na kawałki zgodnie z życzeniami klientów. Obok tego kopczyka stała wielka bańka z mlekiem, które potem rozlewano do butelek, a na bocznych kontuarach sery — pudełka camemberta, duże kawały cantala i gomółki brie w rożnych stadiach dojrzewania — niektóre świeżutkie i jeszcze niemal twarde, inne tak miękkie, że prawie się rozpływały.
Wedle niepisanej zasady należało grzecznie poczekać na swoją kolej, a następnie jasno i zwięźle wyrazić życzenia. Madame była ekspertką w ocenianiu stopnia dojrzałości sera. Jeśli prosiłeś o camemberta, unosiła brew i pytała, kiedy chcesz go serwować: czy masz zamiar zjeść go dzisiaj na obiad, na jutrzejszą kolację, a może dopiero za kilka dni? Po usłyszeniu odpowiedzi otwierała kilka pudełek, uważnie naciskała kciukiem każdy z serów, wąchała je dokładnie i — voila! — wręczała ci ten najodpowiedniejszy. Nie mogłam się nadziwić jej umiejętności szacowania świeżości sera z dokładnością co do godziny i nieraz prosiłam o niego nawet wtedy, gdy nie był mi potrzebny, tylko po to, by moc obserwować ją w akcji. Nigdy mi się nie zdarzyło złapać jej na pomyłce.
Cała okolica robiła tam zakupy, więc poznałam wszystkich stałych bywalców. Jedną z klientek była skromnie ubrana służąca, która brała ze sobą do towarzystwa dumnego, napuszonego czarnego pudla swoich chlebodawców. Widywałam ją regularnie. Zawsze miała na sobie bezkształtne, szare albo brązowe ubrania. Któregoś dnia zauważyłam, że przyszła bez pudla, wystrojona w nowy, dobrze skrojony czarny kostium. Widać było, jak wzrok wszystkich w kolejce wędruje w jej stronę. Gdy tylko madame dostrzegła tę nową strojną toaletę, przywołała służącą na początek kolejki i obsłużyła ją z wielką kurtuazją. Nowa jaśnie pani przeszła obok i dostojnym krokiem, z delikatnym uśmiechem Mony Lizy, opuściła sklep, a ja zapytałam sąsiadkę z kolejki, czym ta pani zasłużyła sobie na takie specjalne traktowanie.
— Dostała nową pracę — wyjaśniła z wymownym spojrzeniem. — Pracuje teraz dla la comtesse. Zauważyła pani, jak była dziś ubrana? Teraz to ona sama jest comtesse!
Roześmiałam się i podeszłam do madame, aby złożyć zamówienie. To tyle na temat rewolucji francuskiej!
Musiałam się jednak jeszcze wiele nauczyć, i to nie tylko o gotowaniu, lecz także o zakupach, jedzeniu i tych wszystkich nowych (przynajmniej dla mnie) potrawach. Byłam spragniona głębszej wiedzy.
(…)
Coraz śmielej Próbowałam też nowych smaków. Na przykład ślimaki: nigdy przedtem nie przyszłoby mi do głowy zjeść ś l i m a k a, ale — rety! — te delikatne escargots, skąpane w maśle czosnkowym, okazały się jednym z moich najwspanialszych odkryć! A trufle, sprzedawane w puszkach, miały tak apetyczny, piżmowy smak i tak pachniały ziemią, że szybko stały się moją obsesją.
Zakupy robiłam na najbliższym targu przy la rue de Bourgogne, dwa kroki od 81. Moją ulubioną handlarką była sprzedawczyni warzyw, znana jako Marie des Quatre Saisons, ponieważ na jej wózku zawsze można było znaleźć najświeższe wiktuały, charakterystyczne dla danej pory roku. Marie była uroczą staruszką, krągłą i dziarską, miała twarz pooraną zmarszczkami i ekspresyjne, skrzące się oczy. Znała się na wszystkich i na wszystkim i szybko dostrzegła we mnie pojętną uczennicę. Kilka razy w tygodniu kupowałam u niej grzyby, rzepy albo cukinie; nauczyła mnie wszystkiego, co trzeba wiedzieć o szalotkach, a także tego, po czym poznać dobrego kartofla. Z wielką przyjemnością instruowała mnie, które warzywa są najsmaczniejsze o danej porze roku oraz jak właściwie je przyrządzić. Opowiadała mi też o doświadczeniach wojennych tego-a-tego, informowała, gdzie można naprawić pasek od zegarka albo jaka będzie jutro pogoda. Te nieformalne rozmowy bardzo pomogły mojej znajomości francuskiego i dały poczucie, że jestem częścią lokalnej społeczności.
Mieliśmy doskonałą cremerie, znajdującą się na placu, przez który przechodziliśmy w drodze na rue de Bourgogne. Ten maleńki, wąski sklepik z nabiałem, który mógł pomieścić najwyżej pięciu czy sześciu klientów, cieszył się takim powodzeniem, że kolejka często wychodziła aż na ulicę. Właścicielka była krzepką kobietką o zaróżowionych policzkach i upiętych wysoko gęstych blond włosach. Urzędowała za ladą sprawnie i z radością. Na szerokiej, drewnianej półce za jej plecami wznosił się ogromny kopiec świeżo ubitego, słodkiego, bladożółtego masła, gotowego do pokrojenia na kawałki zgodnie z życzeniami klientów. Obok tego kopczyka stała wielka bańka z mlekiem, które potem rozlewano do butelek, a na bocznych kontuarach sery — pudełka camemberta, duże kawały cantala i gomółki brie w rożnych stadiach dojrzewania — niektóre świeżutkie i jeszcze niemal twarde, inne tak miękkie, że prawie się rozpływały.
Wedle niepisanej zasady należało grzecznie poczekać na swoją kolej, a następnie jasno i zwięźle wyrazić życzenia. Madame była ekspertką w ocenianiu stopnia dojrzałości sera. Jeśli prosiłeś o camemberta, unosiła brew i pytała, kiedy chcesz go serwować: czy masz zamiar zjeść go dzisiaj na obiad, na jutrzejszą kolację, a może dopiero za kilka dni? Po usłyszeniu odpowiedzi otwierała kilka pudełek, uważnie naciskała kciukiem każdy z serów, wąchała je dokładnie i — voila! — wręczała ci ten najodpowiedniejszy. Nie mogłam się nadziwić jej umiejętności szacowania świeżości sera z dokładnością co do godziny i nieraz prosiłam o niego nawet wtedy, gdy nie był mi potrzebny, tylko po to, by moc obserwować ją w akcji. Nigdy mi się nie zdarzyło złapać jej na pomyłce.
Cała okolica robiła tam zakupy, więc poznałam wszystkich stałych bywalców. Jedną z klientek była skromnie ubrana służąca, która brała ze sobą do towarzystwa dumnego, napuszonego czarnego pudla swoich chlebodawców. Widywałam ją regularnie. Zawsze miała na sobie bezkształtne, szare albo brązowe ubrania. Któregoś dnia zauważyłam, że przyszła bez pudla, wystrojona w nowy, dobrze skrojony czarny kostium. Widać było, jak wzrok wszystkich w kolejce wędruje w jej stronę. Gdy tylko madame dostrzegła tę nową strojną toaletę, przywołała służącą na początek kolejki i obsłużyła ją z wielką kurtuazją. Nowa jaśnie pani przeszła obok i dostojnym krokiem, z delikatnym uśmiechem Mony Lizy, opuściła sklep, a ja zapytałam sąsiadkę z kolejki, czym ta pani zasłużyła sobie na takie specjalne traktowanie.
— Dostała nową pracę — wyjaśniła z wymownym spojrzeniem. — Pracuje teraz dla la comtesse. Zauważyła pani, jak była dziś ubrana? Teraz to ona sama jest comtesse!
Roześmiałam się i podeszłam do madame, aby złożyć zamówienie. To tyle na temat rewolucji francuskiej!