Na jaki targ chodzą kucharze?

Czasy, w których kucharz szedł piechotą na targ, kupował najlepszej jakości produkty i ze świeżych przyrządzał kilka godzin później potrawę dla swoich gości, minęły.

         
ocena: 0/5 głosów: 0
Na jaki targ chodzą kucharze?
Wielu współczesnych kucharzy co najwyżej odwiedza targi… gastronomiczne. Można tu kupić wysokowydajny proszek do lodów i majeranek z Egiptu.

Eurogastro to największe targi gastronomiczne w Polsce. Tak w każdym razie przedstawia je organizator. W tym roku odbywały się w dniach 23-25 marca. Pojechałam na tą imprezę specjalnie, żeby sprawdzić, jak wygląda najważniejsze tego typu wydarzenie w kraju. I… myślę, że z urodą polskiej gastronomii jest trochę tak jak z prawieniem komplementów brzydkiej dziewczynie: trzeba szukać innych jej zalet…

Eurogastro to przedsięwzięcie organizacyjnie bardzo duże. Kilkuset wystawców i tłumy odwiedzających. W tym roku ponoć prawie 20 tysięcy osób. Od babć i licealistek dybiących na darmowe poczęstunki, po „starych wyjadaczy” rynku restauracyjnego.

Chciałam się dowiedzieć po pierwsze tego, czy zwykły miłośnik gotowania znajdzie tu kulinarne nowinki, które można przeszczepić do domowej kuchni oraz jak wygląda restauracyjny biznes od kuchni – wszak ostatecznie to, co znajdę na targach, prędzej czy później może trafić do mojego żołądka.

Pasteryzowana jajecznica i mrożone, słone lody

Najpierw opowiem o targowych „michałkach” – dla branży gastronomicznej pewnie to normalka, ale przyznam, że jako klient nie życzyłabym sobie jeść takich wynalazków.

Pewna firma – jak twierdzi – „nadaje jaju nowe perspektywy” i zachęca do nabywania wysokowydajnej, pasteryzowanej i wolnej od salmonelli (!), nie tracącej koloru pasty jajecznej. Produkt sprzedawany jest w takich kartonach jak mleko UHT, z tą jednak różnicą, że udaje jajko. Przyznam, że jeśli miałabym jeść coś takiego w dowolnej postaci, to już chyba wolałabym jajecznicę z Warsa. Przynajmniej widzę, co wbijają mi na patelnię.

Inną przyjemnostką w tym stylu były lody w proszku (nic nowego na rynku) o smaku… no właśnie, jakim? Ja czułam głównie proszek. Automatów do lodów na targach stało mnóstwo – nic tylko kupić taki jeden wraz z workiem proszku lodowego i interes jak się patrzy! I to bez salmonelli!

Muszę przyznać, że wizyta na targach przekonała mnie jeszcze bardziej do małych, domowych lodziarni przy cukierniach – nawet jeśli wiąże się to z pokonywaniem ekstra kilometrów w niedzielne przedpołudnie.  

O produktach dla sektora fast foodów nawet nie wspominam, ale wspomnę za to jeszcze o mrożonych rożkach, wypełnionych warzywami z dziwnym sosem, zwanych orientalną przekąską (są i inne „smaki”). Kupujesz pudełko takich dobrodziejstw, wstawiasz do wielofunkcyjnego piekarnika i klient leży u twoich stóp!

Po tym doświadczeniu poszłam napić się kawy – przynajmniej było widać, że świeżo palona.

Ciekawe patenty nie tylko dla gastronomii

Ale szukając ciekawych rozwiązań, które być może mogłyby znaleźć zastosowanie w domowej kuchni, odkryłam też kilka interesujących rzeczy. Większość z nich do nabycia przez internet – również przez klientów indywidualnych.

Papierowe formy do wszelkiego rodzaju wypieków – nie tylko dla miłośników muffinek, ale i tart wszelakich, ciast, ciasteczek, babeczek, eklerków i innych domowych smakołyków. Formy te – nawet bez domowego ciasta – wyglądały tak uroczo, że aż chciało się biec do kuchni i upichcić coś słodkiego.

Dwufunkcyjny siekacz zmiękczający mięso – tak brzmi nazwa na opakowaniu – to urządzenie, którego od jakiegoś czasu już szukałam. Polecił mi je właśnie znajomy szef kuchni jako pewny sposób na rozwiązanie problemów z twardym stekiem czy schabem. Siekacz to nic innego jak rodzaj pieczątki z szeregiem bardzo cienkich o ostrych ostrzy, które nakłuwają równocześnie w wielu miejscach mięso, rozluźniając tym samym jego strukturę i skracając znacząco zarówno czas marynowania, jak i pieczenia! Urządzenie takie kosztuje ok. 80 złotych i podobno potrafi ze zwykłej wołowiny z mlecznej krowy uczynić całkiem przyzwoity stek…Wypróbowałam natychmiast po powrocie do domu i muszę przyznać, że rekomendacja okazała się uzasadniona.

Najbardziej jednak zakochałam się w czymś, czego nawet po zjedzeniu 1000 kotletów nie byłabym w stanie unieść, „taki to ciężar” – chodzi mianowicie o żeliwny grill z wędzarnią.
Produkowany jest przez polską firmę, nawet wygląda jak lokomotywa - można na nim zdrowo, prawidłowo i w różnorodny sposób grillować, robić barbecque, wędzić i gotować! „Wszystkomający” sprzęt adresowany jest na szczęście nie tylko do restauracji, ale i zwykłych śmiertelników. Jego cena przybliżona jest do dobrych grillów gazowych, zaś fakt, że pali się pod nim drewnem, daje mu – przynajmniej z mojej perspektywy – pierwszeństwo.

Mercedes na restauracyjnym zapleczu

Błądząc między znudzonymi uczennicami gastronomików, taksującymi wzrokiem handlowcami firm i łapiących się za głowę właścicielami punktów gastronomicznych trafiłam w końcu do działu sprzętu kuchennego. Mogąc sobie dowoli pooglądać to, na czym powstaje podawane mi w restauracji jedzenie, wpadałam raz w zachwyt (co za technologie i spryt!), a raz w zniechęcenie (rany, dla gastronomii klienci to nikt więcej, tylko portfele).
Ale co tu mówić, na zapleczach restauracji stoją mercedesy i lexusy – tyle bowiem warty jest najnowszy sprzęt do obsługi „porcji do wydania”. Nie dziwota, że ten biznes łatwy nie jest. I że za talerz dobrego jedzenia trzeba słono zapłacić.

Powrót do kuchni domowej

Rozumiem restauratorów, że chcieliby, aby coraz więcej Polaków stołowało się u nich. Te wszystkie „mercedesy” jakoś przecież zwrócić się muszą, o zarobku już nie wspominając. Słysząc jednak, że nawet majeranek – to pachnące, polskie zioło - w większości przypadków sprowadza się z Egiptu, bo taniej, wróciłam do własnego ogródka i na razie… pozostanę wierna kuchni domowej. Restauracje zaś odwiedzę tylko te sprawdzone – gdzie nie podadzą mi obiadu z koncentratu, a kucharz - jeśli nawet nie kupuje na targu za rogiem, to przynajmniej - nie używa półproduktów.

Dorota Dardzińska