Maroko - ten kraj Cię zaskoczy. W ciągu 7 dni możesz zobaczyć czterotysięcznik pokryty śniegiem w górach Atlas, znaleźć się na gorącej i piaszczystej pustymi bez widoku na normalny ląd, zobaczyć surfer-ów i olbrzymie fale nad oceanem, a także rozkoszować się ciszą nad jeziorem i gwarem w miasteczkach, gdzie każdy Cię będzie zaczepiać.
Podchodzimy do lądowania, po przebiciu się przez czarne pasmo chmur widzimy Marrakesz i jego drobne zabudowania rozciągnięte po szerokim terenie, w oddali widać cos w stylu muru chińskiego odgradzające część miasta. Po wyjściu z lotniska w naszym kierunku podbiega kilku mężczyzn, każdy w reku ma walki -talki, wyciągają pomocna dłoń, chcą zoorganizowac nam transport. Wsiadamy do starego mercedesa piaszczystej barwy i udajemy się do hotelu. Pierwsze co rzuca nam się w oczy to brak jakiejkolwiek hierarchii panującej na drodze, jedyne co ogranicza fantazje kierowców to zmieniające się w nielicznych miejscach światła. Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że następnego dnia odbywa się tu wielki maraton, w którym mają biec gwiazdy z całego świata, a co za tym idzie wszystkie hotele pękają w szwach. Kierowca jednak wie gdzie nas zaprowadzić i w finale udaje nam się znaleźć kwaterę w starej, zabytkowej części miasta, skąd do rynku głównego dzieli nas krótki spacer po przepełnionych ludźmi uliczkach.
W ciągu niespełna 5 minut dopinamy wszystkich formalności w hotelu, pozostawiamy rzeczy i ruszamy na podbój miasta. Nasza droga zmierza w kierunku Centrum Starego Miasta. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze wejść na plac, a już wokół nas zaczyna robić się tłum chętnych, może trochę natrętnych Marokańczyków, oferujących swoje usługi i towary. Na Oli dłoni w mgnieniu oka zaczynają malować się tatuaże wykonane henną. Idąc dalej widzimy grupki ludzi śpiewających i klaszczących w drobnych grupkach, pomiędzy nimi przeplatają się postacie ubrane w dziwne, bardzo bogate stroje, przybrane w różnego rodzaju dzwoneczki lub inne abstrakcyjne dziwactwa. W pasmach straganów pojawiają stoiska wypełnione po brzegi pomarańczami, nigdzie indziej wyciskany sok z pomarańczy nie smakuje tak słodko i świeżo, nawet jego barwa jest bardziej żółta niż pomarańczowa.
Przedzierając się przez tłumy ludzi ze szklanka w ręku, podbiegają do nas młodzi chłopcy wykrzykując: „Zapraszamy do restauracji u Roberta Makłowicza”. Nie sposób było się im oprzeć. Zasiadamy, po chwili przynoszą nam marokańskie sałatki, w których jest pomidor i cebula o nadzwyczaj łagodnym i słodkim smaku. Zamawiamy szaszłyki z kurczaka. Marokańczycy nie używają sztućców do jedzenia, ich narzędziem jest ciabata, którą to sprawnie przechwytują kawałki mięsa.
Nazajutrz, po krótkiej drzemce i obfitym śniadaniu zjedzonym na dachu jednego z pobliskich budynków, zachłyśnięci pięknymi widokami ruszamy w trasę. Zwarci i gotowi, nastawieni na wielką eksploracje ruszamy na podbój kraju mnogiej ilości kultur. Naszym celem jest Sahara w południowo wschodniej części Państwa. Droga prowadzi poprzez przełęcze, gdzie na czubkach gór widzimy czapy śniegu. W pewnym momencie auto odmawia nam posłuszeństwa, gotuje się woda. Całe szczęście odjechaliśmy tylko 80 km od Marrakeszu. Tak więc wracamy z powrotem aby wymieć auto. Wszystko poszło sprawnie, jednak nie chcemy już wracać tam gdzie byliśmy, postanawiamy zmienić plan i ruszamy ku oceanowi, idealnie w linii prostej na zachód. Przez usterkę auta tracimy kilka godzin, do Essaouirra dojeżdżamy późnym wieczorem. Naszym oczom okazuje się ocean. Ogarnia nas euforia, temperatura wody całkiem przyzwoita, około 18 stopni, również powietrze o wiele cieplejsze niż w Marrakeszu. Bez zastanowienia zdejmujemy buty, podwijamy nogawki, cieszymy się potęgą oceanu, jakiej część z nas w życiu jeszcze nie zaznało. Gdy emocje opadają ruszamy dalej na południe. Kolejnym przystankiem są przedmieścia Agadiru, tutaj postanawiamy pozostać kilka dni, aby poczuć i poznać to wszystko co oferuje nam Atlantyk. Pierwszy raz w życiu mamy okazję podziwiać na własne oczy środowisko surfer’ów. Zapierająca dech w piersiach walka z falami wywiera na nas ogromne wrażenie, opowieści tubylców o ludziach, którzy przyjeżdżają z dalekich stron i giną w starciach z żywiołem dodaje drobnego dreszczyku. Wieczorne wypady do Agadiru, wysoce rozwiniętego i rozbudowanego miasta, z przepiękna promenadą o długości kilkunastu kilometrów, ciągnącą się wzdłuż wybrzeża i gigantycznym napisem wyrytym w skałach i podświetlonym w nocy, stanowi duży kontrast do tego co zobaczyliśmy wcześniej.
Przed nami ostatni cel naszej wyprawy – Sahara. Zmieniające się wokół nas otoczenie, bez wątpienia jest coraz bardziej pustynne. Czuć już powiew Sahary. Dojeżdżamy do małego miasteczka, a w nim urywa się asfalt. Dołącza do nas Abdul, który jako przewodnik wsiada z kierownicę naszego auta i ruszamy w rajd po pustyni. Otaczające nas wydmy staja się coraz większe, wydaje nam się, że jesteśmy pośrodku niczego. Dojeżdżamy do osady na pustyni, gdzie spędzimy nocleg. W jednym z namiotów znajduję się coś na kształt supermarketu, gdzie ludzie pustyni sprzedają dobra, które dała im natura, lub własnoręcznie wykonane biżuterie.
Kolejny dzień, kolejny etap, wracamy po przeze czterotysięczne pasma gór Atlas w stronę Marrakeszu. Ślisko, stromo i ciemno. Przeprawa okazuje się trudniejsza niż się spodziewaliśmy. Dobijając do granic miasta postanawiamy odbić na południowy zachód aby przenocować nad pobliskim jeziorem, gdzie dodatkową scenerię do lustrzanej tafli wody rozpościerają ośnieżone góry.
Następnego dnia ruszamy na lotnisko, aby opaleni i pełni sił witalnych powrócić do Polski. Na pewno jeszcze tu powrócimy i to szybciej niż nam się wydaje…
Źródło: www.otopr.pl
Podchodzimy do lądowania, po przebiciu się przez czarne pasmo chmur widzimy Marrakesz i jego drobne zabudowania rozciągnięte po szerokim terenie, w oddali widać cos w stylu muru chińskiego odgradzające część miasta. Po wyjściu z lotniska w naszym kierunku podbiega kilku mężczyzn, każdy w reku ma walki -talki, wyciągają pomocna dłoń, chcą zoorganizowac nam transport. Wsiadamy do starego mercedesa piaszczystej barwy i udajemy się do hotelu. Pierwsze co rzuca nam się w oczy to brak jakiejkolwiek hierarchii panującej na drodze, jedyne co ogranicza fantazje kierowców to zmieniające się w nielicznych miejscach światła. Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że następnego dnia odbywa się tu wielki maraton, w którym mają biec gwiazdy z całego świata, a co za tym idzie wszystkie hotele pękają w szwach. Kierowca jednak wie gdzie nas zaprowadzić i w finale udaje nam się znaleźć kwaterę w starej, zabytkowej części miasta, skąd do rynku głównego dzieli nas krótki spacer po przepełnionych ludźmi uliczkach.
W ciągu niespełna 5 minut dopinamy wszystkich formalności w hotelu, pozostawiamy rzeczy i ruszamy na podbój miasta. Nasza droga zmierza w kierunku Centrum Starego Miasta. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze wejść na plac, a już wokół nas zaczyna robić się tłum chętnych, może trochę natrętnych Marokańczyków, oferujących swoje usługi i towary. Na Oli dłoni w mgnieniu oka zaczynają malować się tatuaże wykonane henną. Idąc dalej widzimy grupki ludzi śpiewających i klaszczących w drobnych grupkach, pomiędzy nimi przeplatają się postacie ubrane w dziwne, bardzo bogate stroje, przybrane w różnego rodzaju dzwoneczki lub inne abstrakcyjne dziwactwa. W pasmach straganów pojawiają stoiska wypełnione po brzegi pomarańczami, nigdzie indziej wyciskany sok z pomarańczy nie smakuje tak słodko i świeżo, nawet jego barwa jest bardziej żółta niż pomarańczowa.
Przedzierając się przez tłumy ludzi ze szklanka w ręku, podbiegają do nas młodzi chłopcy wykrzykując: „Zapraszamy do restauracji u Roberta Makłowicza”. Nie sposób było się im oprzeć. Zasiadamy, po chwili przynoszą nam marokańskie sałatki, w których jest pomidor i cebula o nadzwyczaj łagodnym i słodkim smaku. Zamawiamy szaszłyki z kurczaka. Marokańczycy nie używają sztućców do jedzenia, ich narzędziem jest ciabata, którą to sprawnie przechwytują kawałki mięsa.
Nazajutrz, po krótkiej drzemce i obfitym śniadaniu zjedzonym na dachu jednego z pobliskich budynków, zachłyśnięci pięknymi widokami ruszamy w trasę. Zwarci i gotowi, nastawieni na wielką eksploracje ruszamy na podbój kraju mnogiej ilości kultur. Naszym celem jest Sahara w południowo wschodniej części Państwa. Droga prowadzi poprzez przełęcze, gdzie na czubkach gór widzimy czapy śniegu. W pewnym momencie auto odmawia nam posłuszeństwa, gotuje się woda. Całe szczęście odjechaliśmy tylko 80 km od Marrakeszu. Tak więc wracamy z powrotem aby wymieć auto. Wszystko poszło sprawnie, jednak nie chcemy już wracać tam gdzie byliśmy, postanawiamy zmienić plan i ruszamy ku oceanowi, idealnie w linii prostej na zachód. Przez usterkę auta tracimy kilka godzin, do Essaouirra dojeżdżamy późnym wieczorem. Naszym oczom okazuje się ocean. Ogarnia nas euforia, temperatura wody całkiem przyzwoita, około 18 stopni, również powietrze o wiele cieplejsze niż w Marrakeszu. Bez zastanowienia zdejmujemy buty, podwijamy nogawki, cieszymy się potęgą oceanu, jakiej część z nas w życiu jeszcze nie zaznało. Gdy emocje opadają ruszamy dalej na południe. Kolejnym przystankiem są przedmieścia Agadiru, tutaj postanawiamy pozostać kilka dni, aby poczuć i poznać to wszystko co oferuje nam Atlantyk. Pierwszy raz w życiu mamy okazję podziwiać na własne oczy środowisko surfer’ów. Zapierająca dech w piersiach walka z falami wywiera na nas ogromne wrażenie, opowieści tubylców o ludziach, którzy przyjeżdżają z dalekich stron i giną w starciach z żywiołem dodaje drobnego dreszczyku. Wieczorne wypady do Agadiru, wysoce rozwiniętego i rozbudowanego miasta, z przepiękna promenadą o długości kilkunastu kilometrów, ciągnącą się wzdłuż wybrzeża i gigantycznym napisem wyrytym w skałach i podświetlonym w nocy, stanowi duży kontrast do tego co zobaczyliśmy wcześniej.
Przed nami ostatni cel naszej wyprawy – Sahara. Zmieniające się wokół nas otoczenie, bez wątpienia jest coraz bardziej pustynne. Czuć już powiew Sahary. Dojeżdżamy do małego miasteczka, a w nim urywa się asfalt. Dołącza do nas Abdul, który jako przewodnik wsiada z kierownicę naszego auta i ruszamy w rajd po pustyni. Otaczające nas wydmy staja się coraz większe, wydaje nam się, że jesteśmy pośrodku niczego. Dojeżdżamy do osady na pustyni, gdzie spędzimy nocleg. W jednym z namiotów znajduję się coś na kształt supermarketu, gdzie ludzie pustyni sprzedają dobra, które dała im natura, lub własnoręcznie wykonane biżuterie.
Kolejny dzień, kolejny etap, wracamy po przeze czterotysięczne pasma gór Atlas w stronę Marrakeszu. Ślisko, stromo i ciemno. Przeprawa okazuje się trudniejsza niż się spodziewaliśmy. Dobijając do granic miasta postanawiamy odbić na południowy zachód aby przenocować nad pobliskim jeziorem, gdzie dodatkową scenerię do lustrzanej tafli wody rozpościerają ośnieżone góry.
Następnego dnia ruszamy na lotnisko, aby opaleni i pełni sił witalnych powrócić do Polski. Na pewno jeszcze tu powrócimy i to szybciej niż nam się wydaje…
Źródło: www.otopr.pl
Gość