Jelita były co prawda odrobinę mniej zadowolone, bo miały urwanie głowy z dobre trzy dni, ale smak pozostał i chodzi za mną od dawna.
A że ostatnio nie mam szczęścia do kapusty (w święta Teściowa postanowiła do mojej ulubionej jarskiej, jałowej, gotowanej kapusty dodać jakąś pulpę fasolową i to w dodatku do całości!, a potem kochana sąsiadka przywiozła od swojej siostry – świetnej restauratorki - jakąś doskonałą kapustę z gospodarstwa eko, następnie obie na 3 dni o niej zapomnieliśmy zostawiając w cieple...), to tym bardziej chodzi to za mną i żyć nie daje.
Obrazek z wczoraj: kapusty w domu brak, szans na wyjcie brak, roboty kupa, obowiązek ugotowania dietetycznych potraw dla męża w mocy, chcica na kiszonki obecna...
Jak tu ugryźć temat?
Ha! Uwielbiam zadania z tekstem ;-).
Mąż je warzywa z 3 łyżkami kaszy lub ryżu i łyżką strączków.
Dwie ostatnie pozycje są raczej stałe i monotonne i gotuje się je na zapas.
Atrakcję i wyzwanie stanowią warzywa.
No a biorąc pod uwagę powyższe, to potrzeba innowacji, żeby z tego co jest wyczarować coś, co zaspokoi pożądanie ;-).
Odpowiedz przyszła szybko, czyli po otwarciu lodówki.
Biała rzepa, bulwa selera, 3 cebule, 2 korzenie pietruszki. Wszystko smażymy na łyżce oliwy, a potem jak zacznie przywierać, to skrobiemy drewnianą łychą, dodajemy trochę wody i znów trochę dusimy, trochę pozwalamy się przysmażyć... I tak cierpliwie do momentu, aż warzywa się rozpadną i staną miękkie. Pod koniec dodajemy starte na plasterki kiszone ogórki i znów proces powtarzamy.
Język i podniebienie myśli, że to danie pieczone, tłuste, kaloryczne, a tymczasem nic z tych rzeczy.