Michel Moran - Krępuje mnie popularność

  • 1

Michel Moran - juror MasterChef i właściciel jednej z najlepszych w Polsce restauracji opowiada o pasji do gotowania, rodzinie i planach na przyszłość.

         
ocena: 5/5 głosów: 3
Michel Moran - Krępuje mnie popularność
Michel Moran znany z programu „Masterchef” juror i właściciel jednej z najlepszych w Polsce restauracji przyznaje, że w domu gotuje bardzo rzadko. Wolny czas woli spędzać z żoną Haliną, dla której 13 lat temu opuścił rodzinną Francję i zadomowił się w Warszawie. Lubią go widzowie i uczestnicy „Masterchefa". Choć bywa krytyczny, jest miły i serdeczny.

Gotowanie z Masterchefem
Razem z Magdą Gessler i Anną Starmach sędziuje w drugiej już edycji polskiej wersji emitowanego na antenie TVN programu „Masterchef", w którym o 100 tys. zł i wydanie książki kucharskiej zmagają się kucharze – amatorzy. Michel sam również wydał książkę z własnymi przepisami pt. „Moje smaki", która właśnie trafiła do księgarń. Zawiera przepisy na zupy, przystawki, dania mięsne, rybne oraz desery. Króluje oczywiście kuchnia francuska!

Czy to możliwe, aby mistrz kuchni nie gotował w domu?
Michel Moran: (śmiech) W myśl przysłowia, że szewc bez butów chodzi, jak najbardziej. Każdego dnia od rana jestem w moim „Bistro de Paris”. W tej samej restauracji pracuje moja żona Halina – zajmuje się księgowością i sprawami administracyjnymi. Kiedy więc w nocy wracamy do domu, nie mamy ochoty na gotowanie ani na rozmowy o pracy. Przygotowuję coś czasami w niedzielę, gdy zapraszamy do nas na obiad nasze dzieci.

Dzieci są już dorosłe?
Michel Moran: Tak. Halina ma dwie córki z pierwszego małżeństwa, obie pracują. Jedna z nich ma 2-letnią córeczkę, druga 1,5-rocznego synka, jestem więc już dziadkiem! Mój syn, który jeszcze do niedawna mieszkał z nami w Warszawie, również podjął pracę. Bardzo daleko, bo aż w Nowej Kaledonii – na małej wyspie leżącej w pobliżu Australii. Hoduje tam ryby, krewetki i inne owoce morza. Córka robi maturę we Francji. Przynajmniej raz na pół roku, spotykamy się u nas w domu. I wtedy z przyjemnością coś dla nas wszystkich gotuję.

Skąd wzięła się u pana pasja gotowania?
Michel Moran: Już jako dziecko lubiłem podglądać, jak mama gotuje i czasem jej pomagałem... Moi rodzice byli Hiszpanami, którzy wyemigrowali do Francji. Ja urodziłem się już w Paryżu. Było nas w domu sześcioro rodzeństwa, rodzice ciężko pracowali, więc się nie przelewało. Nigdy jednak nie chodziliśmy głodni. Z domem rodzinnym kojarzy mi się na przykład zapach sadzonego jajka smażonego na oliwie z oliwek. Choć posiłki były skromne, zawsze je celebrowaliśmy. Zwłaszcza kolację, do której zasiadaliśmy wszyscy razem i wtedy był czas na rozmowy.

Kiedy więc pomyślał pan o tym, aby zostać kucharzem?
Michel Moran: Kiedy jako harcerz wyjechałem na obóz, każdy miał zgłosić się do jakiejś pracy. Ja wybrałem gotowanie – możliwe, że to był już jakiś znak. Potem, jeszcze w szkole podstawowej, zaproszono studentów gastronomii, którzy gotowali u nas w klasie. Bardzo mi się to spodobało.

Swoją przyszłość związał więc pan z gastronomią?
Michel Moran: W szkole hotelarskiej, do której chodziłem, uczyliśmy się gotować. Potem pracowałem jako pomoc w restauracji. Dwa lata później, w 1983 r. udało mi się zatrudnić w kuchni luksusowego paryskiego hotelu Royal Monceau. Tam sporo się nauczyłem, ale kucharz cały czas powinien poznawać nowe smaki, aby jego podniebienie stawało się coraz wrażliwsze. Gotowałem więc w różnych krajach, m.in. w Niemczech i Luksemburgu, gdzie poznałem Halinę.

Pamięta pan tę chwilę?
Michel Moran: Ależ oczywiście! Spotkaliśmy się w restauracji, obydwoje byliśmy gośćmi. Każde z nas miało już są sobą jedno małżeństwo. Najpierw długo byliśmy przyjaciółmi, potem zdecydowaliśmy się na wspólne życie.

Dlaczego zdecydowaliście się zamieszkać w Polsce?
Michel Moran: Ja mogłem mieszkać gdziekolwiek, ale Halinie bardzo zależało na Polsce. Niewiele wiedziałem o tym kraju, wówczas zza żelaznej kurtyny, więc przyjechałem tu z zaciekawieniem – i bardzo mi się spodobało. Mieliśmy pomieszkać tu przez rok, a później zdecydować, co dalej. To było 13 lat temu...

Zadomowił się pan?
Michel Moran: Tak. Łapię się na tym, że często mówię na przykład do moich braci i sióstr, z którymi utrzymuję stały kontakt: „U nas w Polsce to czy tamto...”. Dobrze się tu czuję.

I świetnie mówi pan po polsku! Widzowie lubią pana styl, również pomyłki, jak słynne „Oddaj fartucha”...
Michel Moran: Cały czas uczę się tego trudnego dla mnie języka, rozmawiając z żoną, gośćmi restauracji, uczestnikami „Masterchefa”. Ale polska gramatyka bywa dla mnie czasem nieodgadniona. Dlatego zdarza mi się przekręcać końcówki, choć wciąż nad tym pracuję!

Czy po programie, pana restaurację, która została wyróżniona przez przewodnik „Michelin Guide", odwiedza więcej gości?
Michel Moran: Możliwe, ale wcześniej też nie było ich mało. Bo dla mnie każdy gość jest tak samo ważny – nie ma różnicy, czy jest to znany aktor, polityk, biznesmen czy zwyczajny Kowalski. Jeśli jestem w restauracji, staram się przywitać gości, chwilę z nimi porozmawiać, zapytać czy smakowało, gdy wychodzą. Uprzejmości i profesjonalizmu wymagam też od moich kelnerów. Przecież chodzimy do restauracji nie tylko po to, aby dobrze zjeść, ale również miło spędzić czas i dobrze się poczuć.

Planuje pan otwarcie kolejnej restauracji?
Michel Moran: Nie mam takich planów. Jestem kucharzem i to jest najważniejsze, a nie biznes. Kierowanie restauracją jest dla mnie sprawą osobistą. Nie marzę, aby mieć ich kilkanaście i zarabiać miliony. Wychowałem się w biednej rodzinie, do wszystkiego, co mamy, doszliśmy z żoną ciężką pracą i to nam wystarcza. Mnie w ogóle krępuje popularność, to że po udziale w „Masterchefie” jestem czasami traktowany lepiej niż inni, na przykład wpuszczany gdzieś bez kolejki. Nie czuję się z tym dobrze. Wolę być na równi ze wszystkimi.


Rozmawiała Monika Wilczyńska/ Przyjaciółka